Cześć ,
sporo mi zajęło napisanie tego listu. Zepchnęłam go na sam koniec listy zadań, wśród których prym wiedzie wszystko co ma etykietkę „pilne”.
Bo świat znów przyspieszył. Czujesz to?
Chciałabym jednak na chwilę zwolnić i opowiedzieć ci historię.
We wrześniu spędziłam tydzień w gęstym i dzikim lesie u stóp Pirenejów w północnej Hiszpanii. Była to moja pierwsza podróż od czasu rozpoczęcia pandemii. Pojechałam samochodem, a gdy przekroczyłam granicę płakałam po raz pierwszy. Z radości, że znów mogę ruszyć w nieznane.
Nie wiedziałam wtedy jak wiele jeszcze łez przede mną.
Jechałam na jedyne w Europie szkolenie Wilderness therapy (które jest częścią Adventure therapy) dla specjalistów zdrowia psychicznego, ale nie do końca wiedziałam czego się spodziewać. Miał być trekking w górach i spanie pod gołym niebem. Poza tym mieliśmy się uczyć jak facylitować ważne i znaczące doświadczenia niosące zmianę. A wszystko to w otoczeniu natury i z użyciem przygody.
I tyle.
Na broszurze poza podstawowymi informacjami napisane było:
„Format tego treningu może być trochę różny od kursów, w których miałaś okazję uczestniczyć do tej pory, dlatego chcemy zachęcić cię do tego byś po prostu zaufała temu procesowi.”
I jeszcze cytat Huxleya.
„Doświadczenie nie jest tym, co ci się przydarza, ale tym, co robisz wobec tego, co ci się przydarza”.
Przeszedł mnie dreszcz ekscytacji, bo lubię rzucać się w wir wydarzeń nie do końca wiedząc co mnie czeka.
A to co mi się przydarzyło na tym kursie przyniosło wiele zachwytów i zaskoczeń.
Najpierw okazało się, że zanim czegokolwiek nas nauczą mamy sami wszystkiego doświadczyć z perspektywy uczestnika terapii. Więc każdego dnia po prostu wstawaliśmy, pakowaliśmy wszystko co mieliśmy do plecaków, wędrowaliśmy po górach, rozbijaliśmy obóz, gotowaliśmy na ogniu i spaliśmy pod gwiazdami. Każdego dnia siadaliśmy w kręgu i rozmawialiśmy o tym co dla nas ważne i z czym się mierzymy. Uczyliśmy się grając w gry dla dzieci, obserwując dzikie konie, śpiewając, niosąc dobytek osób, którym szło się ciężej, parząc herbatę i rozciągając się na leśnej ściółce, pisząc listy do samych siebie w towarzystwie stuletniego drzewa i opowiadając sobie przy ognisku historie z całego świata.
Uczyliśmy się po prostu doświadczając.
Ten wyjazd przypomniał mi gdzie jest moje serce. Wśród ludzi, którzy płaczą razem ze mną gdy czytam im swoje wiersze. W miejscach, w których może mam tylko to co w plecaku, ale za to wiele doświadczam. Na drodze, która nie jest wydeptana, ale sprawia, że czuję, że robię coś ważnego.
Mam nadzieję, że niedługo będą mogła zaprosić was do takiego przeżywania siebie. W naturze i mierząc się z nieznanym.
PS. Ostatni raz płakałam wracając – z wdzięczności, radości i tęsknoty za tymi, których zostawiłam za sobą.